niedziela, 14 listopada 2010

"The Walking Dead" - Zombie atakuje!

Było już kilka wpisów o filmach, a jak sama nazwa wskazuje Blog powinien być też o serialach, dlatego też zapraszam do przeczytania moich wrażeń po obejrzeniu dwóch pierwszych odcinków "The Walkind Dead"
Frank Darabont po raz kolejny udowodnił, że głowę to ma on nie od parady. Reżyser jednych z najlepszych w mojej ocenie filmów na świecie ("Skazani na Shawshank" i "Zielona mila") podjął się adaptacji komiksu Roberta Kirkmana pt. "The Walking Dead".
Czym bliżej premiery serialu produkowanego przez amerykańską stację kablową AMC (tak, tak ten "kanalik" produkuje także Breaking Bad i Mad Men) tym atmosfera robiła się coraz gorętsza i ku niedowierzaniu wielu, zainteresowanie pilotem serialu okazało się tak ogromne, że pozostawiło w tyle wielkie tegoroczne hity jak: "The Pacific" czy "Boardwalk Empire". 
Po emisji dwóch odcinków należy zadać teraz jedno zasadnicze pytanie: Czy było warto? Odpowiedź krótka: TAK!!! Twórca serialu, któremu w realizacji pomagał sam autor komiksu świetnie wprowadza widza w wizje post-apokaliptycznego świata (swoją drogą ostatnio sporo takich wizji serwuje nam i Hollywood - mam tutaj na myśli "The Book of Eli" czy "I am Legend"). Ale wracając do serialu to podobnie jak główny bohater - nie wiemy prawie nic. Nie wiadomo co spowodowało zamianę ludzi w chodzące i ciągle głodne trupy. Dlaczego Rick Grimes obudził się w szpitalu żywy skoro powinien dawno stać pokarmem dla Zombie. Dzięki zabiegowi dawkowania informacji wprowadzona zostaje niepowtarzalna atmosfera dzięki której, widz wspólnie z głównym bohaterem będzie poznawał nowy świat i przeżywał wraz z nim silne emocje. 
Aktorsko serial prezentuje się bardzo dobrze, chociaż żona Michaela Scolfield'a z "Prisona" mogłaby się nauczyć jakiejś nowej mimiki twarzy (pamiętam ją też z jednego z odcinków House'a) bo zawsze wygląda tam samo...
Oczywiście zdjęcia, montaż, muzyka - pierwsza klasa. 
Warto wspomnieć z premierowego epizodu sceny: chłopca płaczącego i przeżywającego męki Tantala, gdy widzi swoją matkę zamienioną w Zombie, a później jej męża i ojca chłopaka, który próbuje - choć nie jest w stanie - zakończyć jej "żywot". 
Za plus trzeba oczywiście uznać możliwość obejrzenia produkcji w Polsce tydzień po amerykańskiej premierze (także za darmo w Internecie, co na polskie realia jest naprawdę fenomenem), ale minusy to: skrócenie pilota z 1 godz. 6 min. do wersji 45 min., i jeszcze chyba gorsze - nadawanie serialu z lektorem(!), zamiast z napisami...

Moja ocena 8/10.

środa, 10 listopada 2010

Facebooknij mnie!!!

David Fincher to reżyser znany każdemu szanującemu się kinomanowi / kinomaniakowi. Po twórcy "Fight Club",  "Se7en", a ostatnio ekranizacji "Ciekawego przypadku Benjamina Buttona", można się spodziewać kina wysokich lotów i całe szczęście Fincher nie zawodzi. To po pierwsze.
Świetnie dopracowany scenariusz autorstwa Aarona Sorkina i rewelacyjnie napisane dialogi. To po drugie.
Doskonała gra aktorska: szczególnie Jesse'go  Eisenberg'a wcielającego się w rolę Marka Zuckerberg'a - twórcy Facebooka, jak i drugoplanowa Justina Timberlake'a (!) jako Sean'a Parker'a - osoby która zapoczątkowała darmową wymianę plików muzycznych w Internecie. To po trzecie.
Skoro Facebook posiada pół miliarda zarejestrowanych użytkowników i jeśli tylko mały ich procent zainteresuje się filmem biograficznym o jego twórcy to mamy murowany sukces kasowy. To po czwarte.
Na uwagę w filmie zasługuje niezwykle ciekawy sposób ukazania głównego bohatera Marka Zuckerberg'a, z kilku przeciwstawnych stron. Jako diabła wcielonego, złodzieja, oszusta, wyzyskiwacza, zwykłego chama, pełnego pychy multimiliardera. Jako geniusza, inteligenta, kreatora, stwórcę. Wreszcie jako przeciętnego chłopaka, studenta, borykającego się ze zwykłymi przyziemnymi problemami i rozterkami. 
Chociaż padają opinie, że filmowego Zuckerberga'a z tym w realu łączą tylko noszone przez obu podobne koszule, to mnie rola Eisenberg'a przekonała, i właśnie takiego będę sobie już zawsze twórcę Facobooka kojarzył. 
Ponadto ogromnie przypadł mi do gustu sposób w jaki akcja filmu jest przedstawiana widzowi, chodzi mianowicie o wplecenie scen z prawnikami, oskarżycielami do opowiadanej historii fejsa, jego burzliwych początków, sukcesów w osiąganej liczbie użytkowników, aż po pierwsze milionowe inwestycje i kontrakty w najpopularniejszy obecnie na świecie portal społecznościowy.
Film posiada poza tym kilka super śmiesznych scen, co w dramatach nie jest chyba czymś powszechnym, a dodaje filmowi dodatkowej "mocy". 


Uważam, że równo dwie godziny spędzone na seansie "The Social Network", nie zostaną przez nikogo uznane za stratę czasu, wręcz przeciwnie staną się przyjemnie wykorzystanym okresem i być może tematem do rozmów z przyjaciółmi.


Moja ocena 8/10.