piątek, 24 grudnia 2010

ŻYCZENIA

Wszystkim byłym, aktualnym i przyszłym czytelnikom mojego bloga składam Najlepsze Życzenia 
radosnych, rodzinnych, pogodnych i filmowych 
Świąt Bożego Narodzenia :)






niedziela, 19 grudnia 2010

Ja chcę umrzeć

Na filmy oparte na faktach zawsze patrzymy z ogromnym uznaniem i atencją, a jeśli dodatkowo scenariusz filmu zostaje stworzony na podstawie książki, i to książki szczególnej bo napisanej dosłownie jednym okiem, efekt końcowy nie może okazać inny jak tylko wybitny. Nie dziwi więc powszechna opinia że "Motyl i skafander" to kino wyróżniające się, niepowtarzalne, wyjątkowe.

Historia nietuzinkowa i bolesna zarazem. Oto 43 - letni mężczyzna, ojciec trójki dzieci, człowiek sukcesu, redaktor francuskiego czasopisma "Elle" zostaje w wyniku udaru sparaliżowany od stóp do głów, a jedynym sprawnym organem jakim może władać i "komunikować się" z ludźmi jest jego lewe oko.

To co w filmie na pewno podobać się powinno to ukazanie męki, wegetacji Jean-Dominique'a Bauby w sposób inny niż robi to wielu reżyserów popularnych "wyciskaczy łez". Sceny czynności rehabilitacyjnych bardzo realistyczne, wielokrotnie powtarzane pozwalają dogłębnie poznać dzień z życia(?) bohatera; znaleźć się chociaż przez chwilę w jego skórze, ale gdy "coś" wewnątrz nas próbuje mu współczuć wtedy sam Bauby swoimi zabawnymi komentarzami zbija nas z tropu i nie pozwala na litowanie się nad nim. 

Dalej, to co oryginalne i co w jeszcze większym stopniu daje możliwość znalezienia się na miejscu bohatera to zastosowane zdjęcia. Ich autor Janusz Kamiński we własnej osobie, niedościgniony artysta, laureat dwóch Oscarów, pokazał doskonale widzowi jak wygląda świat widziany z perspektywy jednego sprawnego oka  sparaliżowanego człowieka. Takie rozwiązanie na pewno dodaje realizmu całej opowieści, ale muszę przyznać że mnie z czasem męczyło i denerwowało. Jednak to nic w porównaniu z tym co musiał czuć Jean-Dominique... 

Trzecim elementem godnym zauważenia są doskonałe kreacje aktorskie. Mathieu Amalric uhonorowany został za rolę Jean-Dominique Bauby Cezarem w 2008, ale w tyle za nim nie pozostawały kobiety: logopeda, fizjoterapeutki. Całość wizualną cudownie dopełnia ścieżka dźwiękowa. 



Budujące jest, że nawet w tak beznadziejnej sytuacji w jakiej znalazł się były już redaktor czasopisma dla kobiet nie traci on poczucia humoru i "śmieje się" z żartu o głuchych telefonach jakie miałby on wykonywać. 

Film, którego oryginalny tytuł brzmi "Le Scaphandre et le papillon" jest obrazem przejmującym, przygnębiającym, smutnym. Sprowadza on do parteru wszystkich snujących świetlane plany na przyszłość. Po jego obejrzeniu człowiek zdaje sobie sprawę z tego jak kruchy i nietrwały jest jego żywot ziemski. 

Obraz został obsypany wieloma europejskimi nagrodami filmowymi, ale doceniony został również za Oceanem zdobywając dwa Złote globy w kategoriach: Najlepszy film zagraniczny 2008, Najlepszy reżyser 2008.

Muszę szczerze napisać, iż pomimo wymienionych przeze mnie elementów - zalet jakimi charakteryzuje się film "Motyl i skafander" niezbyt przypadł mi on do gustu. Przyczyn tego doszukiwać się chyba można w tym, że obraz jest dziełem europejskim, a ja osobiście nie przepadam za ambitnym kinem Starego Kontynentu. Oczywiście jest to pozycja zdecydowanie zalecana do obejrzenia choćby ze względu na niezwykłość przedstawionych tam wydarzeń.

Moja ocena 7/10

sobota, 11 grudnia 2010

W Mieście złodziei

Kolejny po "Icepcji" film z konwencji heist movie znajduje swoje miejsce na tym skromnym blogu. "The Town" drugie(!) dopiero dzieło w karierze reżyserskiej Bena Affleck'a to solidne, warte obejrzenia kino. Affleck poza tym występuje również po właściwej(?) dla niego stronie kamery, wcielając się w rolę Doug'a MacRay'a, niepoprawnego kryminalisty, mózgu szajki bezwzględnych złodziei okradających banki i konwoje z pieniędzmi; nigdy nie złapanych na gorącym uczynku. Doug nie zwykł był nigdy wchodzić w zażyłe relacje międzyludzkie, jednak sytuacja ta zmienia się niedługo po tym, jak jego ekipa bierze jako zakładnika kierowniczkę dopiero co obrabowanego banku. Dziewczyna - Claire Keesey (Rebecca Hall) zostaje szybko wypuszczona, jednak uprowadzenie spowodowało, że żyje ona w ciągłym strachu i to jest motywem zbliżenie się do niej Doug'a. Przy nim czuje się bezpiecznie, nie wie ona jednak, że mężczyzna w którym powoli się zakochuje jest tą samą osobą, która kilka dni wcześniej zgotowała jej piekło na ziemi. 
Film trzyma w napięciu przez równe dwie godziny, dialogi nie nudzą, a niektóre sceny wybitnie śmieszą (policjant odwracający głowę, gdy widzi przestępców, a nie ma żadnego wsparcia). 
Podoba mi się kontrast jaki został zbudowany między Doug'iem, a ścigającym go tajnym agentem FBI w rolę którego, wcielił się Jon Hamm (Don Draper z "Mad Men"). Doug pomimo, że jest złodziejem, przestępcą, który nie waha się w sytuacjach podbramkowych użyć broni, wzbudza sympatię widza, nie chcemy żeby został złapany. Natomiast agent federalny ze swoją fryzurą boczną to nadgorliwiec, służbista, osoba idąca po trupach, stara się za wszelką cenę złapać szajkę, naginając niekiedy prawo, wykorzystując uczucia innych. 
Trzeba napisać jeszcze o bardzo profesjonalnie zrobionych strzelaninach i pościgu za bandytami, po obrabowaniu konwoju. Pogoń jest wysoce realistyczna - wąskie uliczki, zamiany samochodów, bez zbędnych ozdobników, wybuchów, naginania praw fizyki, wszystko to sprawia, że całość prezentuje się doskonale.
Ma nosa Affleck również do obsady: wspomniany Jon Hamm, Blake Lively (Serena van der Woodsen z "Gossip Girl") i Rebecca Hall wydają się właściwymi osobami, we właściwym miejscu.
Rekapitulując Hollywood dorobiło się nowej gwiazdy reżyserskiej, która na pewno jeszcze w pełni nie rozbłysła i nie pokazała jeszcze wszystkiego na co ją stać, ale pewne jest jedno: "Miasto złodziei", nie jest jednorazowym wybrykiem Bena Affleck'a w przyszłości można spodziewać się po nim jeszcze więcej. 


Moja ocena 7,5/10

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Pora na kicka!

Muszę przyznać, że czekałem z niecierpliwością na "Incepcję" od dnia, kiedy pojawiły się pierwsze wzmianki na jej temat, a obejrzany dużo starszy film Nolana pt. "Memento" utwierdził mnie w przekonaniu, że reżyser ten nie jest byle kim i jeśli robi filmy to są one dopracowane do perfekcji. Jeśli idzie o nowsze jego prace to wystarczy wspomnieć dwa ostatnie "Batmany", a szczególnie "The Dark Knight" z niedoścignioną kreacją aktorską Heath'a  Ledger'a w roli Jokera. Dodatkowo moje zmysły pobudzały co raz pojawiające się w sieci trailery i spoty telewizyjne filmu.
Po dwóch już seansach "Incepcji" ciągle nie mogę wyjść z podziwu dla tego arcydzieła i zadaje sobie w myślach ciągle jedno pytanie ile może zdobyć Oscarów na nadchodzącym wielkimi krokami rozdaniu Nagród Akademii Filmowej. Oczywiście nie jest ona stuprocentowym faworytem, bo będzie zapewne musiała powalczyć o zwycięstwo w najważniejszej kategorii Film Roku chociażby z "The Social Network", ale według mnie to filmowi Nolana powinna zostać ona przyznana.
"Incepcja" jeśli próbować ulokować ją w specjalistycznych w ramach gatunków filmowych należy do tzw. z angielska "heist film", czyli opowiadających o grupie ludzi dokonującej skoku i próbujących coś ukraść. I rzeczywiście główny bohater Cobb (Leonardo DiCaprio) wraz ze swoją zaufaną ekipą zajmują się dosyć specyficzną działalnością wydobywania informacji wprost z ludzkich snów. Zarabia dużo, praca jest nielegalna i niebezpieczna. Nie zważa on jednak na to, gdyż wie, że to na czym mu naprawdę zależy, czyli ponownym spotkanie ze swoimi dziećmi jest niemożliwe, z powodu ciążenia na nim zarzutów morderstwa. Dlatego kiedy nadarza się sposobność wyczyszczenia jego kartoteki, podejmuję się - najtrudniejszego, najniebezpieczniejszego, niewykonalnego w opinii wielu - zadania z jakim przyszło się zmierzyć kiedykolwiek  człowiekowi jego profesji. Ma dokonać incepcji, czyli podłożenia zalążka pewnej idei, aby sama rozwinęła się w umyśle obiektu i została przyjęta jako jego własna - zadanie cholernie trudne!
Wszystko co dzieję się po skompletowaniu ekipy przez Cobb'a to akcja, sensacja, thriller i Sci-Fi najwyższych lotów. Widz niczego nie jest pewien, nieustanne zwroty akcji, chwila nieuwagi i sami nie wiemy czy to dalej sen, czy sen we śnie, czy sen we śnie osadzony w jeszcze kolejnym i kolejnym śnie... 
Znakomite zdjęcia, fenomenalne efekty specjalne, kapitalna muzyka autorstwa Hansa Zimmera, dopracowany scenariusz, doskonałe kreacje aktorskie Tom'a Hardy'ego i Joseph'a Gordon'a-Levitt'a (również podobał mi się w "500 dni miłości") to wszystko, ale i wiele innych sprawiają, że obraz zasługuje w stu procentach na miano majstersztyku
"Incepcja" jest popisem kunsztu reżyserskiego Christophera Nolana i co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Film, którego akcja toczy się na kilku płaszczyznach rzeczywistości (czy raczej snu) równocześnie, ani na chwilę nie traci tempa, każdy detal, wypowiedź, scena są istotne dla zrozumienia całości. Dlatego też 2,5-godzinna projekcja mija jak z bicza strzelił,  a ostatnie pół godziny nie daje nawet sposobności mrugnięcia okiem. Dlatego tak jak bohaterom potrzebny jest kick, aby wyrwać się z objęć Orfeusza, tak widzom potrzebna jest na prawdę długa chwila, aby po seansie wszystko co się zobaczyło ułożyć sobie w umyśle, który zbombardowany został tak wielką dawką mieszanki: treści, emocji, wizjonerstwa i surrealizmu najwyższej klasy. 


PS Ciekawe czy bączek przestał się kręcić? Czuje, że dowiemy się kiedy powstanie sequel ;) 

Moja ocena 9/10.

niedziela, 5 grudnia 2010

Odgrzany kotlet 3D

Taniec posiada własny język. Taniec mnie uratował.Taniec może dużo powiedzieć o człowieku.Tańczę, ponieważ taniec może dużo zmienić.To tylko niektóre wypowiedzi na temat tańca bohaterów trzeciej już części filmu z serii Step Up. Faktycznie, taniec jest wszystkim co mają. Taniec to ich pasja, daje im radość, cel w życiu. Świetnie próbuje to uwypuklić Luke montując w zaciszu swojego pokoju film o ludziach z patologicznych środowisk, rozbitych rodzin, którym to właśnie pozostał w życiu tylko taniec, i gdyby nie taniec, to najprawdopodobniej czekałoby ich życie w nowojorskich slumsach. Szczerze to tylko te sceny niosą ze sobą jakąś "wartość". Obraz nie posiada właściwie fabuły, a jeśli pomiędzy poszczególnymi scenami tańca pojawia się coś na jej kształt to człowieka aż skręca, żeby użyć strzałki w prawo i przyśpieszyć film o 5 sek. do przodu.
To co naprawdę i zdecydowanie zasługuje na uwagę w filmie to zdecydowanie cała choreografia, sceny taneczne i oczywiście soundtrack. Układy, zarówno te z treningów, jak i ze scen bitew tanecznych robią niesamowite wrażenie i wzbudzają w widzu zazdrość, że on tak nie potrafi... Muzyka, która w tej części jest istną mieszanką stylów sprawia, iż nogi same rwą się do tańca. Poza tym mamy pierwszorzędny wystrój wnętrza magazynu, gdzie mieszkają, trenują, wspólnie spędzają czas bohaterzy, i którego utrzymanie motywuje w głównej mierze tancerzy do walki. Dodać do tego należy rewelacyjnie wyglądające i robiące niebywałe zapewne wrażenie w kinowych salach 3D świecące na różne kolory kostiumy grupy Piratów z finałowej sceny.
Taniec w wodzie również jest znakomity, ale tutaj nadmienić trzeba, że mieliśmy już z nim do czynienia w "Step Up 2 the Streets" i nie wydaje mi, iż taka powtórka to dobre rozwiązanie.
Gra aktorska i dialogi zdecydowanie poniżej przeciętnej...
Wydaje mi się, że jeśli powstanie - a zapewne tak się stanie po sukcesie finansowym "trójki" - Step Up 4 to należałoby zmienić reżysera filmu, gdyż w mojej ocenie nie sprawdził się on. Napisanie scenariusza producenci także mogliby zlecić komuś poważnemu. Osobiście chciałbym powrotu do korzeni, czyli w czwórce chętnie zobaczył bym ponownie Norę i Tyler'a, ale kariera Channing'a Tatum'a po "Step Up - Taniec zmysłów" chyba za bardzo się rozwinęła, aby powrócił on do roli tancerza. No cóż chyba wymagam zbyt wiele.

Moja ocena 7/10.

niedziela, 14 listopada 2010

"The Walking Dead" - Zombie atakuje!

Było już kilka wpisów o filmach, a jak sama nazwa wskazuje Blog powinien być też o serialach, dlatego też zapraszam do przeczytania moich wrażeń po obejrzeniu dwóch pierwszych odcinków "The Walkind Dead"
Frank Darabont po raz kolejny udowodnił, że głowę to ma on nie od parady. Reżyser jednych z najlepszych w mojej ocenie filmów na świecie ("Skazani na Shawshank" i "Zielona mila") podjął się adaptacji komiksu Roberta Kirkmana pt. "The Walking Dead".
Czym bliżej premiery serialu produkowanego przez amerykańską stację kablową AMC (tak, tak ten "kanalik" produkuje także Breaking Bad i Mad Men) tym atmosfera robiła się coraz gorętsza i ku niedowierzaniu wielu, zainteresowanie pilotem serialu okazało się tak ogromne, że pozostawiło w tyle wielkie tegoroczne hity jak: "The Pacific" czy "Boardwalk Empire". 
Po emisji dwóch odcinków należy zadać teraz jedno zasadnicze pytanie: Czy było warto? Odpowiedź krótka: TAK!!! Twórca serialu, któremu w realizacji pomagał sam autor komiksu świetnie wprowadza widza w wizje post-apokaliptycznego świata (swoją drogą ostatnio sporo takich wizji serwuje nam i Hollywood - mam tutaj na myśli "The Book of Eli" czy "I am Legend"). Ale wracając do serialu to podobnie jak główny bohater - nie wiemy prawie nic. Nie wiadomo co spowodowało zamianę ludzi w chodzące i ciągle głodne trupy. Dlaczego Rick Grimes obudził się w szpitalu żywy skoro powinien dawno stać pokarmem dla Zombie. Dzięki zabiegowi dawkowania informacji wprowadzona zostaje niepowtarzalna atmosfera dzięki której, widz wspólnie z głównym bohaterem będzie poznawał nowy świat i przeżywał wraz z nim silne emocje. 
Aktorsko serial prezentuje się bardzo dobrze, chociaż żona Michaela Scolfield'a z "Prisona" mogłaby się nauczyć jakiejś nowej mimiki twarzy (pamiętam ją też z jednego z odcinków House'a) bo zawsze wygląda tam samo...
Oczywiście zdjęcia, montaż, muzyka - pierwsza klasa. 
Warto wspomnieć z premierowego epizodu sceny: chłopca płaczącego i przeżywającego męki Tantala, gdy widzi swoją matkę zamienioną w Zombie, a później jej męża i ojca chłopaka, który próbuje - choć nie jest w stanie - zakończyć jej "żywot". 
Za plus trzeba oczywiście uznać możliwość obejrzenia produkcji w Polsce tydzień po amerykańskiej premierze (także za darmo w Internecie, co na polskie realia jest naprawdę fenomenem), ale minusy to: skrócenie pilota z 1 godz. 6 min. do wersji 45 min., i jeszcze chyba gorsze - nadawanie serialu z lektorem(!), zamiast z napisami...

Moja ocena 8/10.

środa, 10 listopada 2010

Facebooknij mnie!!!

David Fincher to reżyser znany każdemu szanującemu się kinomanowi / kinomaniakowi. Po twórcy "Fight Club",  "Se7en", a ostatnio ekranizacji "Ciekawego przypadku Benjamina Buttona", można się spodziewać kina wysokich lotów i całe szczęście Fincher nie zawodzi. To po pierwsze.
Świetnie dopracowany scenariusz autorstwa Aarona Sorkina i rewelacyjnie napisane dialogi. To po drugie.
Doskonała gra aktorska: szczególnie Jesse'go  Eisenberg'a wcielającego się w rolę Marka Zuckerberg'a - twórcy Facebooka, jak i drugoplanowa Justina Timberlake'a (!) jako Sean'a Parker'a - osoby która zapoczątkowała darmową wymianę plików muzycznych w Internecie. To po trzecie.
Skoro Facebook posiada pół miliarda zarejestrowanych użytkowników i jeśli tylko mały ich procent zainteresuje się filmem biograficznym o jego twórcy to mamy murowany sukces kasowy. To po czwarte.
Na uwagę w filmie zasługuje niezwykle ciekawy sposób ukazania głównego bohatera Marka Zuckerberg'a, z kilku przeciwstawnych stron. Jako diabła wcielonego, złodzieja, oszusta, wyzyskiwacza, zwykłego chama, pełnego pychy multimiliardera. Jako geniusza, inteligenta, kreatora, stwórcę. Wreszcie jako przeciętnego chłopaka, studenta, borykającego się ze zwykłymi przyziemnymi problemami i rozterkami. 
Chociaż padają opinie, że filmowego Zuckerberga'a z tym w realu łączą tylko noszone przez obu podobne koszule, to mnie rola Eisenberg'a przekonała, i właśnie takiego będę sobie już zawsze twórcę Facobooka kojarzył. 
Ponadto ogromnie przypadł mi do gustu sposób w jaki akcja filmu jest przedstawiana widzowi, chodzi mianowicie o wplecenie scen z prawnikami, oskarżycielami do opowiadanej historii fejsa, jego burzliwych początków, sukcesów w osiąganej liczbie użytkowników, aż po pierwsze milionowe inwestycje i kontrakty w najpopularniejszy obecnie na świecie portal społecznościowy.
Film posiada poza tym kilka super śmiesznych scen, co w dramatach nie jest chyba czymś powszechnym, a dodaje filmowi dodatkowej "mocy". 


Uważam, że równo dwie godziny spędzone na seansie "The Social Network", nie zostaną przez nikogo uznane za stratę czasu, wręcz przeciwnie staną się przyjemnie wykorzystanym okresem i być może tematem do rozmów z przyjaciółmi.


Moja ocena 8/10.

środa, 27 października 2010

Białe rękawiczki, grabie w dłoń i JAZDA JAZDA JAZDA

Drodzy Blogowicze to co zaserwowali nam Państwo Morawscy to świetna produkcja!
"Czekając na Sobotę" przedstawia życie w Polsce B, czy też C, w miejscowości Trawniki oddalonej trzydzieści kilka kilometrów od Lublina. Życie kręci się tutaj wokół słynnej dyskoteki Nokaut, gdzie w sobotnie wieczory i noce odbywa się wielka impreza. To co możemy zobaczyć wewnątrz lokalu przeszło nie tylko moje wyobrażenie o wiejskiej dyskotece, ale i wszystkich moich kolegów, którym zaproponowałem obejrzenie tego dokumentu. Jak można nazwać dyskoteką miejsce gdzie dochodzi niemalże do - powszechnie oglądanej i nagrywanej dziesiątkami telefonów komórkowych - orgii. Dziewczyna, która w wieku 12 lat zaczęła chodzić na tego typu dyskoteki, a niedługo potem ćpać amfę i extazy mieni się tancerką erotyczną, ale tak naprawdę jej występy z tańcem mają niewiele wspólnego.
Młodzi ludzie, bohaterowie dokumentu, zwykle po szkole zawodowej, jak twierdzą nie mają celu w życiu, nudzą się, nie mają pracy lub też pracują na lewo. Jedyną rzeczą, która pozwala im naładować akumulatory na kolejny tydzień wegetacji jest sobotnia dyskoteka w Nokaucie.
Film w wielu momentach śmieszy (scena z otwieraniem i zamykaniem maski starego Poloneza bezcenna), ale są też momenty przejmujące i zmuszające do głębszej refleksji jak na przykład ta, w której chłopak z wielodzietnej rodziny mówi, że za dużo dziś szczęścia bo kupiono świniaka za 600 zł, będzie co jeść przez dwa miesiące i cała rodzina zebrała się na wspólny posiłek.
Przeglądając różne dyskusje i komentarze na temat filmu można doszukać się wielu uwag krytycznych pod adresem twórców, że w bardzo złym świetle przedstawili oni ową miejscowość, gdzie mieści się Nokaut. Nie do końca się z tym zgadzam, gdyż pokazywane były też inne wsie i można z całą pewnością domniemywać, że znajdą się tam jak i w wielu innych zakątkach Polski podobni ludzie i lokale co w Trawnikach, posłużyły więc one tylko jako przykład większego zagadnienia.
Film pokazuje pewną prawidłowość i praktykę stosowaną przez rodziny patologiczne (bo na pewno trzeba tak nazwać tą, którą oglądamy w większości scen w filmie), która niestety uszczupla portfel każdego Polaka płacącego podatki. Mamy świetnie ukazany problem, kiedy to rodziny żyją z rent, zasiłków, zapomóg zamiast poszukać pracy, oczywiście mówią oni, że u nich nie ma perspektyw, nie ma pracy, ale znane jest też powszechnie stwierdzenie, że jak się pracy szuka to się zawsze jakąś znajdzie.
Oczywiście nie można tutaj uogólniać, gdyż są ludzie naprawdę potrzebujący, odrzuceni, niewyedukowani. I film wydaje się miał zwrócić uwagę na fakt ich istnienia. Ale stawia też pytania. Dlaczego w kilkunastoosobowej rodzinie nikt na stałe nie pracuje? Dlaczego edukacje kończy się na szkole zawodowej mając najlepszy ośrodek akademicki na Wschodzie kraju niecałe 40 km od miejsca zamieszkania? I wiele innych.
Podsumowując film warty obejrzenia, ale też i głębszej, a nie powierzchownej refleksji.

Moja ocena 8/10

niedziela, 24 października 2010

Liana z jelita czyli jak to robi Machete

Nie jest wielką tajemnica że na filmy w reżyserii Roberta Rodrigueza trzeba patrzeć z dystansem, nie brać ich na serio, nie poszukiwać w nich jakkolwiek zawoalowanego przesłania, czy metafor. Nie inaczej jest w przypadku jego najnowszego dzieła pt. "Machete". 
Od razu przyznam że oglądałem go mając pewną ilość promili we krwi (choć dokładnie nie potrafię sprecyzować ich liczby), więc moje poczucie śmieszności mogło być nieco zaburzone. Niemniej film posiada tyle figlarnych scen, że nawet największy ponurak musiałby w końcu pokazać swe skrywane oblicze. 
Film niskobudżetowy, a jeśli spojrzeć na obsadę... szok! Danny Trejo, Steven Seagal, Jessica Alba, Lindsay Lohan, Robert De Niro i to jeszcze nie koniec listy znanych nazwisk i kojarzących się z nimi twarzy. 
Oczywiście jeśli się bliżej przyjrzeć to film jest najdelikatniej to ujmując kiczowaty, ale wydaje się ze taki właśnie był zamysł samego Rodrigueza i nie laik od razu to dostrzeże. 
Dla męskiej części czytających bloga i oczywiście dla zachęty obejrzenia "Maczety" po raz wtóry powtórzę może nazwisko Alba a i dodam kolejne - Michelle Rodriguez czyli niezapomniana Ana Lucia z "Lost", której to wdzięk również podziwiać można podczas półtoragodzinnego seansu. 


Moja ocena 7/10.

wtorek, 19 października 2010

Na początek...

... wypada napisać coś ogólnego. O sobie na przykład. Nie zdradzając oczywiście danych osobowych, żeby fanki nie zaczęły nękać mnie na rodzimym portalu społecznościowym, czy tym poważniejszym zagranicznym mającym zarejestrowanych aż! 500mln użytkowników, a o którym zapewne co nieco niebawem napisze, kiedy tylko dane mi będzie obejrzeć świetnie zapowiadający się film Social Network.

Przygoda moja z serialami amerykańskimi zaczęła się na pierwszym roku studiów (teraz jestem na piątym, więc trwa to już jakiś czas). Zarażony zostałem wtedy bakcylem oglądania bez mała wciągających pierwszych epizodów serialu Prison Break. Kto oglądał, a myślę że wielu, wie o czym mowa.
Dalej poszło lawinowo, a że byłem z lekka do tyłu z produkcjami amerykańskich stacji telewizyjnych pokroju abc, Fox, Show Time czy innych, można było zacząć oglądać całe sezony odcinek po odcinku, nie martwiąc się tygodniową przerwą w emisji. Zacząłem więc zaległości nadrabiać. Lost, Dexter, czy mój ulubiony House oglądało się z zapartym tchem kilka odcinków pod rząd nie zważając na coś tak przyziemnego jak głód i ciśnięcie w żołądku.

Obecnie na moim celowniku jest 15 tytułów seriali których odcinki oglądam na bieżąco dzień po telewizyjnej premierze w USA. Każdego z osobna wymieniać nie będę. Nie długo, mam nadzieję, pojawią się ich nazwy wraz z moimi odczuciami z nimi związanymi.

Co do filmów to oglądam ich "sporo". Są nawet tacy, którzy sądzą że oglądam niektóre zanim wejdą do dystrybucji kinowej. Muszę przyznać, że jest w tym trochę prawdy, ale winić można tutaj tylko dystrybutorów filmów w Polsce, potrafiących wprowadzić dzieło z kilku miesięcznym poślizgiem na duży ekran w porównaniu do USA czy krajów na zachód od Odry. Ostatni tego typu przykład to Dorian Gray, który całkiem niedawno pojawił się na polskiej ziemi a ja to nawet już nie pamiętam. kiedy go widziałem, ale chyba w zeszłym roku...

Jak na pierwszy wpis myślę że wystarczy ;P